Coraz bezgorzej.
Ruszać się może nie.
Może honor, ale raczej ulica.
Na ulicy pies.
kręgosłup formie złamany, przysięgi i wstęgi też
niech wyjdzie tłum roześmiany i rzuca się
jak chcesz.
W sumie to tępe to epitafium, co to je chciałem sobie napisać,
ale długopis wymsknął mi się w pokrzywy,
więc dłoni tam nie wkładając,
ratowałem się tylko przed unieruchomieniem zdrowotnym,
rodem z drewnianej chatki babci Jadwigi.
Na poczcie niczego nie udało mi się ustalić -
i jedynym, co udało mi się załatwić
poza rachunkiem za prąd),
był nieżyt nosa
pastwiący się od rana na obydwoma dziurkami, kanalikami i jedną, b.d. winną przegrodą.
Zapłaciłem mandat,
który dzień wcześniej,
w nieludzkiej siódmej godzinie poranka, wystawił mi dobroduszny kwestor na rzecz sprawiedliwości komunikacyjnej państwa PL.
Rano, jeszcze w pokoju, darłem gazety z wściekłości i sypałem strzępami z okna cały wkurwiony i popruty mentalnie,
o Dario.
Rozebrałaś się, więc ja też.
Tyle, że skręciłaś w Głowackiego
a ja w Kopernickiej - i to właśnie sprawiło, ze nigdy już nie udało nam się zetknąć - i dopełnić obowiązków.
Miął mi się tego dnia kołnierzyk trzy razy bardziej -
i o wiele mniej wiadomości
i powiadomień dostawałem na fejsbuku,
choć korespondencja stanowiła przecież jeden z najgorszych moich nałogów,
poza oczywiście,
miłością do ciebie,
ciemna Ty.
Dachowałem tamtego dnia raz za razem,
z Twoim obrazem przed zmęczonymi poceniem się czoła oczami.
Gięłaś się i dęłaś,
cała w bieli - a ja rozpakowywałem pliki illustratora piątki
i swędziało mnie wszystko do przesady -
tak było mi źle z tą zblokowaną
za oknem wiosną panienką niczyją i jej klawo rozwianymi sukienkami
w piwonie.
Kierownica kręciła się tylko w
jednym kierunku, kierując się tam,
gdzie wszystkie moje zabiedzone od monotematycznego zawodzenia myśli.
Chciałem z tym skończyć.
Spacerując po mieście
wpadałem pod samochody
i traciłem ręce w deszczu spadającej blachy.
Krępujące spojrzenia
z drugiej strony ulicy wybijały mi oczy
i nadgarstki,
tak mocno,
że krzywiłem się idąc.
Choć nikt nie widział jak cierpię,
bo ja cierpieć potrafię z oczyma na kłódkę zamkniętymi.
Tak.
A przynajmniej kiedyś,
w latach młodości,
moc taką posiadałem.
Dzisiaj,
to już niczego nie wiadomo,
bo informacje zagłuszają szum i chichot.
Ale nie...
nie na długo udało mi się wyjść z internetu.
Wiadomości trzepały jak zwichnięte umysłowo a skrzynka kłapała tylko na megabajty
i sraczkę imperium.
Zaczęło się znikanie systemu.
Newsletter.
Noletter.
Padnij, powstań.
Nie wiedz.
Leciało się w dół na tym wodnym łóżku,
niby w chmurze myśli,
ale nago na kolanach
i tylko resztki przytomności kazały łapać się ścian i drapać lawę.
Klawo.
Czy jeszcze jesteśmy pijani, czy już martwi.
Takie proste pytania nasuwały się.
____________________________________________________
A białe wstążeczki w moczu -
__________________
Śnieg ze łzami pomieszany.
___________________
O szóstej rano tak dobrze wychodzić
Może honor, ale raczej ulica.
Na ulicy pies.
kręgosłup formie złamany, przysięgi i wstęgi też
niech wyjdzie tłum roześmiany i rzuca się
jak chcesz.
W sumie to tępe to epitafium, co to je chciałem sobie napisać,
ale długopis wymsknął mi się w pokrzywy,
więc dłoni tam nie wkładając,
ratowałem się tylko przed unieruchomieniem zdrowotnym,
rodem z drewnianej chatki babci Jadwigi.
Na poczcie niczego nie udało mi się ustalić -
i jedynym, co udało mi się załatwić
poza rachunkiem za prąd),
był nieżyt nosa
pastwiący się od rana na obydwoma dziurkami, kanalikami i jedną, b.d. winną przegrodą.
Zapłaciłem mandat,
który dzień wcześniej,
w nieludzkiej siódmej godzinie poranka, wystawił mi dobroduszny kwestor na rzecz sprawiedliwości komunikacyjnej państwa PL.
Rano, jeszcze w pokoju, darłem gazety z wściekłości i sypałem strzępami z okna cały wkurwiony i popruty mentalnie,
o Dario.
Rozebrałaś się, więc ja też.
Tyle, że skręciłaś w Głowackiego
a ja w Kopernickiej - i to właśnie sprawiło, ze nigdy już nie udało nam się zetknąć - i dopełnić obowiązków.
Miął mi się tego dnia kołnierzyk trzy razy bardziej -
i o wiele mniej wiadomości
i powiadomień dostawałem na fejsbuku,
choć korespondencja stanowiła przecież jeden z najgorszych moich nałogów,
poza oczywiście,
miłością do ciebie,
ciemna Ty.
Dachowałem tamtego dnia raz za razem,
z Twoim obrazem przed zmęczonymi poceniem się czoła oczami.
Gięłaś się i dęłaś,
cała w bieli - a ja rozpakowywałem pliki illustratora piątki
i swędziało mnie wszystko do przesady -
tak było mi źle z tą zblokowaną
za oknem wiosną panienką niczyją i jej klawo rozwianymi sukienkami
w piwonie.
Kierownica kręciła się tylko w
jednym kierunku, kierując się tam,
gdzie wszystkie moje zabiedzone od monotematycznego zawodzenia myśli.
Chciałem z tym skończyć.
Spacerując po mieście
wpadałem pod samochody
i traciłem ręce w deszczu spadającej blachy.
Krępujące spojrzenia
z drugiej strony ulicy wybijały mi oczy
i nadgarstki,
tak mocno,
że krzywiłem się idąc.
Choć nikt nie widział jak cierpię,
bo ja cierpieć potrafię z oczyma na kłódkę zamkniętymi.
Tak.
A przynajmniej kiedyś,
w latach młodości,
moc taką posiadałem.
Dzisiaj,
to już niczego nie wiadomo,
bo informacje zagłuszają szum i chichot.
Pamiętasz, La Garçonne,
jak pojechaliśmy do Paryża
i robiliśmy sobie zdjęcia z kwiatami zła,
zanim ta stara fińska siksa
zgarnęła na szuflę wszystkie co do jednego.
Rozpraszała mnie szuraniem tym całym swoim, fartuchami i kieszeniami pełnymi
biletów do cyrku.
Przecież śnić tam pojechaliśmy,
La Garçonne - a nie słuchać łopaty.
A ona toczyła się dokoła nas,
berta gruba na pokuszenie -
i sypała prochem,
tym strzelniczym,
co został im jeszcze wojny, z zagranicy zwożony całymi beczkami -
podobno na żarcie dla bezdomnych psów - ale tego już dzisiaj w sumie nie wiadomo.
Ale nie...
nie na długo udało mi się wyjść z internetu.
Wiadomości trzepały jak zwichnięte umysłowo a skrzynka kłapała tylko na megabajty
i sraczkę imperium.
Zaczęło się znikanie systemu.
Newsletter.
Noletter.
Padnij, powstań.
Nie wiedz.
Leciało się w dół na tym wodnym łóżku,
niby w chmurze myśli,
ale nago na kolanach
i tylko resztki przytomności kazały łapać się ścian i drapać lawę.
Klawo.
Czy jeszcze jesteśmy pijani, czy już martwi.
Takie proste pytania nasuwały się.
____________________________________________________
A białe wstążeczki w moczu -
to białko.
Tak mówi pani doktor wpatrzona w plastikowy kubek. Najbardziej lubisz rzeczy te,
które nie miały miejsca, prawda?
Muszę cię zmartwić,
gdyż to zjawisko a nie żart.
Więc wychodzę w śnieg wiosenny nie pozwalając sobie na przystanki w przechadzce
Więc wychodzę w śnieg wiosenny nie pozwalając sobie na przystanki w przechadzce
i kwiaty spadają z drzew.
Idę tak długo aż wreszcie ją zobaczę.
There`s one answer.
At the back.
(Don`t look, don`t copy - that`s cheating). Collaboration is the stuff of growth.__________________
Śnieg ze łzami pomieszany.
Znowu udało mi się zacząć,
jak zwykle pod presją nadciśnienia nerek.
Te wstążeczki to białko, mówi pani doktor
i patrzy z troską w plastikowy kubek.
Jeżeli nie zaczniesz się tym zajmować na poważnie, to może być krucho.
Te białka!
Nie mogę zaczynać w takim ciśnieniu...
każdy już wygrał swój konkurs,
nikt nic nie wie.
Teraz, blisko zakończenia,
ukoronowania właściwie,
zaczynam mieć coraz więcej pomysłów.
___________________
O szóstej rano tak dobrze wychodzić
z domu i na zdjęciach.
Czasu jest zawsze na tyle,
żeby smażyć makaroniarskie historie
na podołkach sierot.
Daj kawy.
Aldona, już wiem, że mam imię -
potem znajdzie się cała reszta.
Najpierw sprawdzić - potem nazwać.
************
Jak to jest, zgubić dowód osobisty na pograniczu maja i czerwca?
No, krwawo jest, proszę księdza,
nie można,
jak dotychczas, uczestniczyć i pośredniczyć.
Co więcej.
Niemożliwym jest cokolwiek swoją obecnością zaświadczyć - chyba,
że się skądś tam, zagraniczny wyjmie paszport.
Na nic, karta NFZ,
dwie legitymacje studenckie, EKUZ, EURO26
i licencja na zabijanie.
Tak się czuje, jakby coś wmiotło twarzyczkę pod dywan.
Nie pociesza nawet osiem legitymacyjnych u fotografa, który wbrew naturze,
dorysowuje w oku dyskretną, drugą źrenicę.
Ledwo co się człowiek uśmiecha,
kiedy ma za sobą wejście po marmurowych schodach na pierwsze piętro,
gdzie w pokoju 23 śliczna Pani uśmiecha się niepokojąco czarująco i prosi o dokumenty.
Nie mam dokumentów, jestem zbiegiem,
Piękna Pani, może kopię przyjmie?
Nie przyjmie,
na falsyfikacje nie ma u nas miejsca.
////////////////////////////////////////////
WYCHODZĘ
/////////////////////////////////
Wlokąc się słoneczną, słodką ulicą,
trzepiąc się aż z zagubienia tego całego, odpychając chęć wsunięcia się pomiędzy tamten, rozgrzany od słońca asfalto reale -
a opony tego, owego autobusu.
O matko.
A na przystanku miłostka z czasów,
kiedy jeszcze obowiązywały jakiekolwiek definicje,
z czasów przed dekonstrukcją.
Bródkę ma i jakieś boki takie, brązowe,
nietypowe, wcale już nie chłopak z piernika,
taki jak wtedy,
kiedy do świata był ograniczony dostęp.
Siada, zajmując miejsce pomiędzy pozycją na temat kanibali - a filmu o narkomanach.
Ja obrażam mailowo przewoźnika i jest gites.
I tak płynie sobie, wisła biała po polskiej dzięcielinie. I pała.
Jest dopiero 15,
a ja już funkcjonuję 10 godzin, mając niezłe perspektywy na kolejne tyle samo.
__________________________________
Gubić.
Uciekać.
Czasu jest zawsze na tyle,
żeby smażyć makaroniarskie historie
na podołkach sierot.
Daj kawy.
Aldona, już wiem, że mam imię -
potem znajdzie się cała reszta.
Najpierw sprawdzić - potem nazwać.
************
Jak to jest, zgubić dowód osobisty na pograniczu maja i czerwca?
No, krwawo jest, proszę księdza,
nie można,
jak dotychczas, uczestniczyć i pośredniczyć.
Co więcej.
Niemożliwym jest cokolwiek swoją obecnością zaświadczyć - chyba,
że się skądś tam, zagraniczny wyjmie paszport.
Na nic, karta NFZ,
dwie legitymacje studenckie, EKUZ, EURO26
i licencja na zabijanie.
Tak się czuje, jakby coś wmiotło twarzyczkę pod dywan.
Nie pociesza nawet osiem legitymacyjnych u fotografa, który wbrew naturze,
dorysowuje w oku dyskretną, drugą źrenicę.
Ledwo co się człowiek uśmiecha,
kiedy ma za sobą wejście po marmurowych schodach na pierwsze piętro,
gdzie w pokoju 23 śliczna Pani uśmiecha się niepokojąco czarująco i prosi o dokumenty.
Nie mam dokumentów, jestem zbiegiem,
Piękna Pani, może kopię przyjmie?
Nie przyjmie,
na falsyfikacje nie ma u nas miejsca.
////////////////////////////////////////////
WYCHODZĘ
/////////////////////////////////
Wlokąc się słoneczną, słodką ulicą,
trzepiąc się aż z zagubienia tego całego, odpychając chęć wsunięcia się pomiędzy tamten, rozgrzany od słońca asfalto reale -
a opony tego, owego autobusu.
O matko.
A na przystanku miłostka z czasów,
kiedy jeszcze obowiązywały jakiekolwiek definicje,
z czasów przed dekonstrukcją.
Bródkę ma i jakieś boki takie, brązowe,
nietypowe, wcale już nie chłopak z piernika,
taki jak wtedy,
kiedy do świata był ograniczony dostęp.
Siada, zajmując miejsce pomiędzy pozycją na temat kanibali - a filmu o narkomanach.
Ja obrażam mailowo przewoźnika i jest gites.
I tak płynie sobie, wisła biała po polskiej dzięcielinie. I pała.
Jest dopiero 15,
a ja już funkcjonuję 10 godzin, mając niezłe perspektywy na kolejne tyle samo.
__________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz