20120130

la ray


Lubisz kiedy gładko ogolony staje w drzwiach.
Włosy ma ułożone w lekką, połyskującą falę i już wiesz, że na tej fali popłyniesz dalej niż mogłabyś przypuszczać.
Na tej fali zbrodni mogłabyś na całego,
mocno i melodyjnie się puszczać.
W myślach parzysz mu kawę i otwierasz się psychicznie, zapraszasz go, żeby wpłynął, pochylił się nad tobą jak nad książką, spojrzał ze zrozumieniem. (Bo przecież jesteś książką, może leksykonem trochę w obcych językach na poły popełnionym - ale z drugiej strony very powerful z ciebie girl i tym go bierzesz).

Bo przecież bierzesz go do domu - a potem całego do ręki i śpiewasz nad tym wszystkim wisząc duchem i spojrzeniem wyobraźni, śpiewasz mu lękliwą kołysankę. Bolą cię też paznokcie u stóp i boli mocno cała głowa, gdyż dzień wcześniej nie pozbierałaś się na czas i utknęłaś w luce pomiędzy krzesłami, z kostką skręconą pod nienaturalnym kątem. I ledwo co wyjęłaś się z tego party, na którym posplatane głosy zadusiły słowa.

I o czym myśli taka żałosna postać, cała zgarbiona, zwijająca się do domu opustoszałą ulicą, z parasolem, bo niebo bełta na całego granatową lurą. I co jej łazi po łbie, kiedy potykając się, wyhacza co lepsze krawężniki. Drone. Well done.

Prawda jest taka, że chcę żebyście się wszyscy, jak jeden, porozszczepiali na małe gryzy i poskładali na nowo te swoje tamburyny, wargi, usta, gębowe jamy, czy jak zwykliście zwać swoje twarzoczaszki. I spierdalać. To mówi właśnie.


Grzebię sobie teraz w głowie, w najbardziej przepastnych czeluściach czaszki i czuję, że to w środku, to czysty internet. Nieogarnialna masa, z której nie potrafię wyłuskać najdrobniejszych romansów i ciastek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz