20120130

snimisieze



bardzo mocno, tak że we śnie tylko pot i łamanie paznokci
stukot miażdżonych kości
skrin rogu obfitości
no patrz!
kiedy widzieliśmy się ostatnio byłaś dziwnie nieobecna.
Posyłałaś mi na skrzynkę esemesy, wprost spod stołu, przy którym siedzieliśmy.
Twoje łydki, pociągnięte kwiecistymi pończochami, skrzyżowane z nogami niebieskiego krzesła i paznokcie niepokojąco postukujące o krawędź pełnej
filiżanki, mieniły się w świetle poranka.
Sypałem Ci w tą herbatę cukier i lałem żółtawe,
słodkie mleko.
Na stole pstrzył się tabun czekoladowych koników i pełnowitaminowych wazonów
wypełnionych jadalnymi kwiatami.
Miałem oczy wielkie jak spodki*pod wpływem Twoich.

A Twoje były, jak stawy zakryte zielonymi rzęsami.
Tak je widziałem. Pełne ryb świszczących między kamieniami.
Tak je widziałem.




Twoja twarz odbierała mi ostatnie słowo, kiedy pod stołem,
posyłałaś esemesy do wszystkich tych, na których nie mam ochoty czekać.
Puentowałaś mnie zgrabnie swoimi welurowymi poduszkami na ramionach, żakietem i pełnią prążkowanych wyłogów.
Na kolanach położyłaś torebkę, piękną jak sen o obrazie Basquiata i tylko resztki rozsądku, zaoszczędzone

na tą nieskończenie smolistą godzinę powstrzymywały mnie przed
wyskoczeniem oknem i ukróceniem męki obcowania z Twoim złotym cieniem.

Nie mogąc przestać bawić się tym wspomnieniem, wciąż żonglowałem piętnastoma minutami chwiejnej zimy, tak brawurowej w Twoim wykonaniu.
Tak wspaniale skontrastowanej.
Tak nieznajomej.
Tak zaciskając po niej zęby – a w zębach bilet autobusowy – mówiłem do siebie, pozwalając sile rażenia wgniatać się w panele.

Mówiłem sobie.
Że wszystko inne, tylko nie Ty, tylko nie kościół, nie chcę już kościoła, dorożek do nieba, psiego przesiąkniętego głodem, ulicznego żebractwa.
Nie. Tylko nie kolejne zagrożenie, nie, wybacz mi, nie mogę wyjść, nie mogę się postawić, nie jestem już młody i stopy odmiawiają mi posłuszeństwa.

Ale nie mogłem się ruszyć.
Pokoje były pełne światła i oddechów, w progach stali uśmiechnięci, jakimi już ich chyba nie zobaczę.
Nieznani, jakimi już ich chyba nigdy nie poznam.
I byłaś blisko.
Byłaś tuż nad podłogą, wypruta jak kieszeń przedwojennego płaszcza.
Przystrojona przepysznie, odarta z tynku i wibrująca od obrazów.
Byłaś, znalazłaś mnie, anteną, systemem bardzo-naprowadzającym, maszynką do liczenia słów.
Nie przejmując się aurą przekleństwa.
A zima unosiła się coraz wyżej, ponad smog i niepoliczalne jednostki duszy.
Czego wcześniej nie było w moim gardle, huczącym od odłamków i wyziewów benzyny!
Ale udało mi się ustać, z szumem bardzo mocno zabielanym i umysłem na krawędzi faktu.
Faktu – tak.

Zaparłem się jednak po raz pierwszy, mocno godząc łokciami w wieszak.
I pociekły ze mnie potoki szalików i krople rękawiczek, kiedy tak usiłowałem nie podnosić wzroku i siłować się z lodówką.
Twoja twarz nad stołem.
Jak znak z księgi wejścia do niepokojącego morza.
Jak rozchylone usta, z którymi nie potrafię się siłować.
Jak zatrzymane w pędzie, dymiące od gniewu alfabety.
Jak pies, który nagle ujebał mnie w palec, jeszcze chwilę krwawię – a potem już tylko bandaż.

Czy chcesz, żebym skończył?
Powiedz tylko słowo, a uzdrowiona będzie...

Ale siedzisz.
I musisz jeszcze więcej, nad to siedzenie.
Jeszcze bardziej mnie pogłębić, unieść trzydzieści centymetrów ponad jeden procent, zbawić i przytrzymać. Więc łapiesz się łyżeczki od cukiernicy i książki z półkami. Lewa książka, jak obciążnik, spycha pustkę w nicość.
Jesteś magnes i magnez.
Jesteś magnezja.
Kwiat kamień papier nożyce.
Jesteś grą, w której wygraną jest trwanie.
A ja się tutaj. Aj.
Zawołaj mnie...

Próbuję wypluć język po pierwszym kontakcie,
ale ciężko tego dokonać,
bo niespodziewanie zastygł w niesmacznej pozycji, przylepiony jakby do mojego.
Kule, temblak, szczęka jak klatka, usta zaciskowe,
coś jakby tamowanie krwi, brakuje mi porównania.
Zębów nie sposób zacisnąć, bo ugryziony wrzaśnie.
Trwamy więc wspólnie w tej nowo postawionej nieruchomości i zmagamy się ze swoimi policzkami.
Same różnice między nami – jego drapią, moje miękkie.
Ser topiony spojrzenia, marchewka z groszkiem w miseczkach, kocie języki w galarecie.
Ah larks tongues in aspic wspak desdemona 3, 2, 1, 0 start. Jem dużo, tylko to pozwala mi przetrwać w ciemnym lesie rozoranym przez lisy.
Trwam w wyobraźni, wokół dym, jak fanfary pary,
otula nasze niesmaczne przepychanki
i kuchenny kąt ze śliskim linoleum zamienia się
w kryjówkę kochanków.
Trzepie w czerep, zapisz jako, zapisz to jako ,,wydarzenie”.
To jeden z takich eventów upamiętnionych pamiątkową fotografią,
eventów takich, gdzie ja i na dodatek on,
w uślinieniu
paramy się zmierzchem.
Dzieje.
Historia posoki.
Blady płomień gniewu.
Widma zemsty. Świt będzie jak topór.
Epi oinopa ponte vechhio.
Czuję jak łzy wzbierają w galaretowatym kąciku oka, zbiera mi się na ryk.
Sterczącym uderza mnie w udo,
udo jak drewno pochłania cios z głuchym westchnieniem.
Głęboka przyroda w naszych głowach.
Wreszcie się odlepiamy i zawisamy w zaspanej słabiźnie...

[
Po latach wychodzę z impasu. Wysuwam się z ust. Wyjmuję z uda drzazgę i paznokieć. Posuwam się szeptem wzdłuż ściany, ceglanego muru, jakich wiele w tym mieście. Uciekam przeznaczeniu, kałużom, krzykom i krwawicy i pędzę na złamanie karku, na pohybel białym wielorybom, ku rozsądnym wrotom świątynki na Siennej i tam... i tam... Uśmiecham się do miasta. Przekrawam stopami chodnik i pozostawiam niedopałek w kratce ściekowej. Usta szczerzę do krat zakładu karnego i neogotyckich kościołów, o oczodołach ziejących duchowym spustoszeniem. A potem spotykam Karola i podaję mu rękę na powitanie, przytrzymując chłodne palce o kilka sekund dłużej, niż dopuszcza to etykieta. Joł, mówię, i nurkując w jego fioletowych tęczówkach, dostrzegam białe plamki wielkości półziarenek piasku. Idziemy na kawę, która z automatu ciśnieniowego urodziła się już zimna i niesmaczna, ale tania i pożywna. Patrzę mu w oczy mocniej i pytam, czy także dostrzegł te rany na mieście, powstałe ewidentnie zeszłej nocy, przykryte plamami wydalin ludzkiego ciała,
obficie spryskujących krajobraz każdego weekendu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz