20120130

from helena with love

Okej, teraz to już chyba naprawdę zdarzyło mi się oszaleć.
Wiedziałam, że wlazł chłop w nieszczęście,
pogrążył się w nim i zawisł na tej cienkiej nitce pomiędzy śmiercią a zdychaniem.
Od kiedy puściłam go z błotem, zalewając wanną bluzgów, których był po stokroć godzien, odczuwałam lekkie kłucie w sercu.
Przypominała mi się owłosiona dupa wypięta wprost w niebo
i psie oczy zaprzęgnięte w jarzmo pragnienia.
Co to było za pragnienie; co to za sflaczałość umysłowa, kląskanie refrenów.
Pełganie pod stołem, do stóp jakieś się przytulango.
Przypominało mi się to całe klapanie, klapsanie,
ciosy puste, prosto w przestrzeń
i myślami niosło w miesiące późniejsze,
wprost w krew na ścianie w mieszkaniu,
innym już zupełnie, do innej osoby przypisanym -
ale zarazem równie spieklonym i zjebanym od progu.
A właściwie to od momentu spotkania lokatora&landlorda.




Wszyscy cierpieliśmy na bezsenność, nie było więc innego wyjścia,
jak tylko wlec się noga za nogą od drzwi do drzwi
i jełczeć u dzwonka o jabłko adama
czy inny knykieć-łokieć
pachnący obłędem.

http://snimisie-snimisie.blogspot.com/2012/01/wild-thing.html

Od kiedy jednak kilka miesięcy temu poszło szkłem po żyłach trochę się u wszystkich uspokoiło.
Pokornie śmierdzą we własnych mieszkaniach lecząc niedogojone blizny i udary trzewi.
Leją im się z wątpii wprost na podłogę niepojęte bełty tysiąca języków.

Ale póki co stoję w oknie, właściwie to już na balkonie,

wgapiam się
w ulicę tysiąca soczystych łydek
i łysin
i myślę o tym,
że on potencjalnie mógłby tamtędy iść.
Chwiać się lekko na tych swoich zapiętych w buty po kolana nogach, na których pod osłoną spodni,
jasnokabaretowe rajtki i przeświecająca skóra
a na skórze blizny takie jakich chciał się nabawić
od szóstego roku życia wzwyż.


tłumaczył, że niektórzy tak mają, niektórzy oni,

ci którym natura w genach poskąpiła sentymentów
i przywiązania do rodzinnych wartości.
ludzie silni, mówił, tak, właśnie oni, mogą czuć więcej
i nie zginąć, nie zostać zaciukanymi przez psią sforę ujadaczy węszących na każdym kroku.
karać.
nagradzać.
są proste zasady mówił wpatrzony w obiektyw wpatrzony
w lustro wpatrzone w nas dwoje.
umowa była taka, że będziemy trzaskali pączki aż do porzygania, tak jak się zwykle trzepie wódę,
przed lustrem, z romantycznymi świeczkami
w prześlicznych świecznikach.




tylko jego i moje różowe hewtanie, lukrem i balerinkami,
nad stajenką koniodajną, złotokrowiem sianeczka
i kołysaniem dziczy.

wypowiadał słowa mocne na zmianę
z miękkimi,
psychologowie twierdzą, że to uspokaja.
podniecenie w bezpieczeństwie,
akceptacja w nieznośności.
w końcu schylił się pierwszy
i wprost na moje udo, ciepłym szeptem żołądka,
popłynął aż do pięty.
odpowiedź nadeszła po chwili i już oboje umazani wszystkim, one man one jar, midnight movies,
listen to the radio,









już trwaliśmy w niezdrowym jakimś sklejeniu ustnej defekacji szukając pomiędzy zębami odpowiedzi na
pyta nia ostateczne.







Ale już w środku było jakoś pusto,
tłuszczu z tego nie będzie na udach,
ale nie o to chodziło,
wewnątrz było jakieś takie zostaw mnie bo zaraz skonam,
ale przez cienką błonkę dało się słyszeć pieszczotliwe ssanie
i grzechotanie kości.
czeka nas trash humping, co będzie potem, modlitwa do słońca i ucieczka w religię,
pewnych rzeczy nie można tak po prostu przebyć,
przejść do porządku dziennego,
trzeba być bezmyślną chujem, nieokrzesanym kurwą.
trzymajcie mnie za szmaty, bo tutaj jakiś się howl na światło dzienne świąteczną kolacją wyrywa.
w zamku terkocze klucz - jeszcze tylko tego nam brakuje.

czyjaś matka z psem i makówkami a my w pieszczotę bełta odziani patronko święta
pewnie jakaś wisisz nad czynnościami fizjologicznymi, pewnie jesteś szafą i podłóżkiem, miejscami, gdzie można się schować -
nie zostawiaj mnie&tego kutasa
w sytuacji podchodzącej aż tak do gardła,
że aż przelewającej,
przebierającej,
szalę,
szalet,
szaleństwo,
szalik,
załóż szalik - daje się słyszeć zza okna.
i już ja wiem, że to tylko listnosz, ten kto furkał -
a stuknęła skrzynka.
wyrywam się z bełta męskiego
wprost w łazienkę osłodzoną cifem i szuraniem prania.
całuję wręcz połyskującą twarz sedesu
i wbiegam kafelkami pod masujący wodą prysznic.

mam gorączkę, 300 i pół stopnia.
oczy zabite dechami.
rzyg gnije w pokoju
marszcząc swoje pocieszenie.

w łazience ma na szczęście jakieś barachło do wdziania, uciekam więce bez słowa,
bo to pierwsze piętro,
wprost w bezsenną cimę lata.
ohydna uwalana kozami wieś zatacza się od wycia bydła i słyszę jak po kątach wloką się jaszczurki.
ucieczka wskazana.
w oknie widać zza kawałka odsłoniętej firanii,
że blisko już,
za chwilę już różowym grzybem atmizuje wprost w dywan potencjalne swoje kurczęta i wymiesza,
wydali, czym jest przy tym aborcja,
kościelne paszczałachy co drzecie sobie platfusem grzybielce w hosannach! tam na dywanie giną miliony istnień,
padają w objęcia roztoczom,
pierdolona armia niepotrzebnych ludzi,
którzy i tak umarliby z głodu przez Amerykanów

[ i czuję jak się włącza polityczna łajza, czas wsiadać na rower i pryskać na dzielnię, nic to, że siodełko wpija się w pośladki, celulit amortyzuje ból, żal, głupotę],
brud i tak już nie zejdzie,
piłatowe popołudnie dałna,
czkanie,
czekanie na ukamieniowanie.

ale tymczasem rybne stawy szumią wodnistym srebrem, słodyczą rozlewa się letnio-wieczorna pornucha i kłącza wybiegają na chodnik puszystymi ramionami
i gumowa opona rowerowa obraca się w prędkością generującą muzykę.
muzykę dla moich zmęczonych,
zarzyganych uszu.
i wracam do domu się uczyć, całować z książkami.
stronice mełtać, wzrokiem pełgać, płaszczyć się przed bóstwem.


na pewno w zakolanówkach, w uczebnym świątobliwym wdzianku. choć już w tle gdzieś mózg obrasta chujem, grzebie się w tym zakleszczeniu główki, nie może zaradzić.
będzie ipsacja letnia burza zgon zejście na niebyt.
na moim kwadracie dzieją się rzeczy takie, że stary byś nie uwierzył.

nie czuję nawet że czkam do jakiegoś zapijaczonego franca, co się ścieżyną toczy po kolędzie.

- no to lato jest, czy zima, pyta moich obnażonych nóg wysuwając ozór. diabeł, grzechotnik plamisty,

syczę mierzwiąc swoje uczesanie.
jest lato,
szopka była w domu tego tamtego,
co mu się plecy pocą kiedy
szuka ujścia dla swoich świńskich pociech.
ciemna to była żaluzja istnienia,
ta oddzielająca nasze kwadraty,
co leżały właściwie w sąsiednich,
równoległych lasach napęczniałych
od utuczonej hipnozą zwierzyny,

teraz jeszcze tylko chciałam upiec homosamca na jakiejś patelni z nutką czubrzycy, ciecierzem i fikołkiem kołpejskim, byle nie miał wąsa. dość wąsaczy.
wąsacze to chuje.

teraz zaproszę takiego pięknego czyściocha do swojego domu ubranego fijołkiem i komżą i małżem go swoim chaps,

wprost na ściadanne litanie dziewannie, wyśpiewam.
i tęcza będzie nad kominkiem miast ognia w sercu.

uch płakać!!!!!!


uda drżą zaniepokojone pedałowaniem,

las coraz głębszy, ciemniejszy,
ale jakże mój, jak roziskrzony,
zapachniały jodłą, świerkiem,
osiką rozedrgany.
zatrzymuję koło, kładę głowę w trawę,
podtopórnocy.
pnie brązowieją w ciemności i kocham teraz na całego Platona, słodkiem okiem jednego takiego.
takiego.
nie mam słów.
(dobry znak. kiedy braknie zupełnie będzie miłość).
ale póki co przewracam gałami, straszę księżyc likantropijnym ślinieniem rozcięcia, uśmiecham się do niego nawet spod byka patrząc prosto w gejzer.
teraz to już mi się na pewno uda. szczytować.
wsiadam na rower, siodełko fatalne,
coraz większe siniaki,

to lubię, proporcjonalne najlepsze.

hajle, hatte, hejt, heft,
prawie wszystko wypłynęło z głowy,
rdzeń jednak przetrwał,
pomimo upuszczenia płynu.
cała moja miłość niespełniona koncentruje się na świecie. jakie te paprocie bliskie, zielone

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz